„Gdyby nie kabaret, nie poznalibyśmy wielu miejsc, nie mieli tak wspaniałych przeżyć. Bo wszędzie są fajni ludzie, którzy potrzebują rozrywki. A naszą rolą jest się do nich dostać…”. Z Igorem Kwiatkowskim, Robertem Motyką i Michałem Paszczykiem, czyli członkami kabaretu Paranienormalni, o nowojorskich przygodach i żółtych taksówkach, rozmawiała Adriana Siess.
Wrześniowy wyjazd będzie Waszą piątą wizytą w Nowym Yorku. Pamiętacie jeszcze swoje pierwsze wrażenia z Ameryki?
Michał: Przyjęcie przez tamtejszą Polonię to był istny huragan. Niesamowicie się gra dla amerykańskiej publiczności, wszędzie byliśmy witani ze wspaniałą energią. Możemy sobie szczerze powinszować fanów w Stanach.
Igor: Pamiętam, jak po przylocie na lotnisko przyjechała po nas ogromna limuzyna w starym stylu. Z jednej strony wydawało się to nieco kiczowate, z drugiej – miało swój urok. Czuliśmy się trochę dziwnie, ubrani w niewyjściowe bluzy z kapturem, z walizkami, zmęczeni, daleko mniej eleganccy niż obstawa samochodu… Ale to był wspaniały gest ze strony organizatora.
Robert: Absolutnie każdy, kto przyleci do Nowego Yorku, musi zobaczyć dzielnicę Manhattanu, SoHo! Miejsce pełne artystów, muzyki, sztuki i szeroko pojętej awangardy. Jest to jedna z najpiękniejszych dzielnic NY, pełna żeliwnych, dziewiętnastowiecznych budynków i sklepów zrobionych na wzór galerii. Artyści rozkładają swoje dzieła bezpośrednio na ulicy, toczą się żywe dyskusje, gra muzyka… Jest kolorowo, głośno i naprawdę klimatycznie. Jeżeli ktoś potrzebuje do życia miejsca tętniącego wszelkimi pozytywnymi energiami, tam poczuje się jak w domu.
Niemal każdy, kto był w Nowym Yorku, zachwyca się Central Parkiem. Rzeczywiście robi aż takie wrażenie?
Michał: Oczywiście! Central Park to nie byle parczek, to wielkie parczysko, pełne drzew, alejek do biegania i swoistego uroku. Niesamowita enklawa zieleni, w której łatwo zapomnieć, że jest się pośrodku jednego z największych miast na świecie, gdzie drapacze chmur naprawdę sięgają chmur.
Igor: Panuje tam niezwykle filmowa atmosfera, w końcu to w Central Parku gangsterzy zostawiają sobie tajne wiadomości albo wręczają walizki z pieniędzmi. Większość romansów z komedii również miało kilka scen z parkową scenerią w tle… Jest zachwycający, bo mijasz te ścieżki i masz wrażenie, że gdzieś to już widziałeś…
Robert: Łatwo się natknąć na pełnych energii ludzi, którzy siedzą na trawie z gitarami i śpiewają piosenki Beatlesów. To ma niesamowity, rockowy klimat. Central Park to również przystań dla biegaczy, którzy mają prawdziwego fisia na tym punkcie. Sam nie mogłem się powstrzymać: kupiłem buty do joggingu i biegałem razem z nimi. Raz nawet minąłem się z Johnem Malkovichem!
A inne miejsca, inne wspomnienia?
Robert: Ja mnóstwo czasu spędziłem w metrze. W podziemiach grają naprawdę fantastyczne kapele. Często wysiadałem na stacji tylko po to, by ich posłuchać i zrobić kilka zdjęć. Aby występować w metrze należy przejść specjalną selekcję – nie spotkasz tam żebraków, jedynie artystów. Udało nam się również zwiedzić studio, w którym Jimmy Fallon kręci swoje programy. Jesteśmy zakochani w jego twórczości, ma niesamowitą energię i poczucie humoru, które bardzo nam odpowiada. No i obowiązkowy punkt na gastronomicznej mapie Nowego Yorku: Katz’s Delicatessen! To kultowa stołówka, gdzie można zamówić sobie najsłynniejsze na świecie kanapki z pastrami. To właśnie tam Meg Ryan udawała orgazm w “Kiedy Harry poznał Sally”. Jadłodajnia ma niesamowity klimat – wchodzisz, dostajesz kwitek, zamawiasz, przybijają pieczątkę i płacisz przy wyjściu. Kanapki są świetne, a miejsce pełne wspomnień – wszyscy tam byli, na ścianach wiszą zdjęcia gwiazd sfotografowanych z właścicielem, jak Elvis czy Muhammad Ali. Są aktorzy Hollywood, wszyscy znani ludzie sportu, celebryci… My też zawsze robimy sobie zdjęcie, kiedy tam jesteśmy. Co prawda, nie ma naszego miejsca na ścianie, ale może kiedyś…
Igor: Dopiero będąc tam, na miejscu, uświadomiłem sobie, jak wiele mam w głowie obrazów związanych z Nowym Yorkiem. Widziałem go na filmach, przemykał w pop-kulturze. Cieszyło mnie absolutnie wszystko, nawet kratki ściekowe z których leci para. Te od szybów wentylacyjnych metra. Często widać je na filmach – gangster zapuszcza się w boczną uliczkę a tam wszystko tajemniczo spowite kłębami pary. Teraz już wiem, skąd się wzięła… Inny obrazek: żółta taksówka prowadzona przez Hindusa. Zdarzyło nam się jechać z takim właśnie Hindusem, który cały czas z kimś rozmawiał w swoim ojczystym języku. Chyba kogoś strofował, w każdym razie brzmiało, jakby jego rozmówca zgarniał niezły ochrzan. Może to jego syn, który w międzyczasie prowadzi sklep? Czuć było, że chodzi o interesy. Taksówka była duża, żółta, trochę podniszczona. Amerykańska. Nie miała klimatyzacji, jedynie maleńki, komiczny wentylatorek usytuowany tuż za pleksi, która oddzielała nas od taksówkarza. Dla jego bezpieczeństwa, ma się rozumieć. Innym razem minąłem policjantkę, która kierowała ruchem. Miała na sobie żółty, nieprzemakalny kapok. To wszystko jest jak kadry z filmu, jak się te rzeczy zobaczy, nabierają pewnej głębi. Człowiek zaczyna naprawdę rozumieć piosenki o Nowym Yorku, kiedy już przesiąknie jego przedziwnym klimatem…
Michał: Mi szczególnie zapadły w pamięć nowojorskie śniadaniownie. Zaskakujące, że tam ludzie nie mają nawyku robienia śniadań w domu, wolą grupowo wyskoczyć na miasto i odstać swoje w kolejce. Na miejscu zamawiają dwa jajka na miękko albo kanapkę z awokado. Poza tym urzekły mnie samochody poruszające się po ulicach: wielkie, potężne, gulgoczące V8. Amerykańskie fury prosto z filmów. No i korki drogowe – nasze, polskie, to przy nich zaledwie koreczki.
Moglibyście zamieszkać w Nowym Yorku?
Robert: Mam na świecie dwa ukochane miasta. Pierwsze to Rzym, gdzie bywam przy każdej okazji, głównie dlatego, że jest tak blisko. W Nowym Yorku natomiast od 9 lat mieszka moja przyjaciółka i kiedy rozmawiamy o mieszkaniu w Ameryce, uśmiecha się i tłumaczy, że to wcale nie jest takie proste, bo patrzę na NY oczami turysty. To prawda, pojawiam się tam na chwilę, nie muszę zarabiać, płacić rachunków i martwić się o jutro, jedynie chłonę klimat. Tak czy owak, powiedziałem coś takiego, wyjeżdżając z Ameryki w zeszłym roku. Mógłbym mieszkać i żyć w Nowym Yorku, bo tam jest wszystko. Jest kolorowo, artystycznie, ulice tętnią życiem, jest przyzwolenie na inność. To miasto jest pępkiem świata!
Michał: To nie dla mnie. O ile do wielkości budynków zdążyłem się przyzwyczaić, to przytłacza mnie fakt, że w Nowym Yorku wszystko jest takie szybkie. Wszędzie wokół panuje ruch i rozgardiasz, ludzie niezwykle się spieszą, a do tego jeszcze ta mnogość samochodów, zwłaszcza w centrum… Przerażają mnie też ogromne odległości, które ludzie pokonują chcąc dostać się z przedmieść do pracy – w Polsce byłby to dystans między dwoma miastami!
Igor: Nie wiem, czy chciałbym tam mieszkać. Nie potrafię myśleć o Nowym Yorku w takich kategoriach, bo jednak funkcjonuję w Polsce, dla polskiej publiczności.
Odnośnie publiczności – udało wam się zahaczyć o Broadway?
Robert: Jeśli wystoisz godzinę w kolejce, to na Times Square można kupić bilety na Broadway za pół ceny. Nam się udało. W ubiegłym roku byliśmy na “Kolorze purpury”, “Skrzypku na dachu” i “Mamma Mia!”. Broadway to jest nieprawdopodobne zjawisko. Kunszt aktorski, to, co ludzie robią na scenie – tego się nie da opisać. Igor w pewnym momencie był tak poruszony, że śmiał się i płakał jednocześnie. Takie pomieszanie dwóch emocji, wywołane wyjątkowo głębokim przeżyciem.
Igor: To prawda. Na Broadwayu po raz pierwszy widziałem prawdziwy musical. W Polsce ta forma nigdy do mnie nie trafiła, nasz język wydawał mi się dziwnie nieplastyczny. Ale podczas “Mamma Mia!” zachowywałem się jak idiota, jak dziecko na pokazie iluzjonisty. Byłem zachwycony. Gra na ludzkich emocjach była niesamowita. I tak nie rozumiałem połowy z tego wszystkiego, bo mój angielski jest raczej słaby, ale to nie przeszkadzało mi się śmiać i wzruszać razem ze wszystkimi. Zaskoczyła mnie również tamtejsza obyczajowość – podczas przerwy w pokazie można było kupić sobie whisky w plastikowym kubeczku, zupełnie jak Colę u nas w kinie. W polskim teatrze byłoby to nie do pomyślenia. No i stroje. Jest taka norma w Polsce, że do teatru chodzi się elegancko ubranym. Pamiętam, jak grzebałem w moich kabaretowych ciuchach, szukając jakiejś koszuli i marynarki, by wyglądać możliwie schludnie… Okazało się, że tuż za mną usiadła jakaś rodzina z Meksyku. Wszyscy mieli na sobie puchowe kurtki i czapki z daszkiem. Absolutnie nikogo to nie dziwiło. I właściwie racja, bo co jest ważniejsze? Twój strój czy poziom artystyczny spektaklu? Powszechnie się mówi, że po Nowym Yorku można spacerować boso albo w piżamie i nikt się za tobą nie obejrzy, bo takich świrów jest tam mnóstwo. A może twoja piżama wcale nie jest piżamą, tylko afrykańskim strojem królewskim? To całkiem możliwe, więc nikt nie przykłada do tego większej wagi.
Ludzie na ulicy zachowują się inaczej niż w Polsce?
Michał: Zdecydowanie. W Nowym Yorku jest po prostu więcej uśmiechu. Tambylcy są życzliwi i gadatliwi, łatwo nawiązać z nimi kontakt. Ja jestem ogromnym fanem języka angielskiego, uwielbiam rozmawiać w tym języku i miałem wielką radochę, mogąc porozmawiać z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Oczywiście, kiedy przychodnie usłyszeli, że jestem z Polski, natychmiast padały postaci Jana Pawła II i Lecha Wałęsy, potem dostawałem serię pytań na temat moich wrażeń z pobytu. Nawet ekspedienci byli bardzo otwarci i sympatyczni.
Igor: Póki nie wyjechałem do Stanów, wiele razy słyszałem, że amerykańska komunikatywność i gościnność jest powierzchowna, że to tylko takie pozory, że za pytaniem “how are you” czy “what’s up” niewiele się kryje, ale muszę przyznać, że to jest znacznie przyjemniejsze, kiedy ktoś sympatycznie reaguje na ciebie w windzie… Po wyjeździe do Nowego Yorku to w Polsce się człowiek czuje dziwnie – bo jest cicho, bo sprzedawa wita cię za pomocą monosylaby przypominającej “dźdobry”, najczęściej ze spuszczoną głową… Ja mam za sobą wiele lat normalnej, prostej, fizycznej pracy, wiem co znaczy taka praca i wiem, że jej nie lubiłem. W Stanach uderzyło mnie to, że tam nawet ktoś, kto choćby sprząta ulice, potrafi być przy tym niezwykle wesoły i życzliwy. Umila sobie codzienną pracę i przy okazji poprawia humor ludziom wokół. Do nas jeden taki mężczyzna zagadał na zasadzie “o, ale ma pan fajne buty, może też sobie kiedyś takie kupię” i szczerze się roześmiał, życząc nam miłego dnia. To było proste i przyjemne, od razu miało się wrażenie, że ludzie nie są dla siebie zupełnie obcy. Świeżo po przyjeździe do Polski czułem, jakby wszyscy wokół byli dziwnie smutni. To jak kiedy podczas zimy wyjedzie się w ciepłe kraje, potem wróci się do Polski i odczuwa gwałtowną różnicę temperatur. Ja tak miałem z ludzkimi emocjami. Klimat w pełni umiarkowany…
A zdarzyły wam się jakieś niecodzienne sytuacje? Byliście w dziwnych miejscach?
Igor: Na ulicy często podchodzili do nas żebrający ludzie. Najpierw mijała nas jedna osoba, odmówiłem. Druga, trzecia, czwarta, byłem coraz bardziej tym poirytowany. W pewnym momencie zjawił się mężczyzna, który zagadał do nas wesoło, wskazując na moją czapkę. Pochwalił ją wylewnie i tym fortelem zaskarbił sobie naszą sympatię. Westchnąłem i sięgnąłem do kieszeni. Wiedziałem, że mam tam zwitek drobnych (w Stanach jeden i pięć dolarów to papierowe nominały), więc wyciągnąłem jeden z tych papierków i wcisnąłem w jego wyciągniętą dłoń. Facet podziękował i wtedy, niczym w zwolnionym tempie, zauważyłem, że jego dłoń zaciska się nie na pięciu, a na pięćdziesięciu dolarach… Trudno się wycofać z takiej sytuacji – nie powiem mu przecież, żeby mi wydał resztę… Cóż, pewnie znacznie mu to umiliło dzień, mi za to niekoniecznie.
Robert: Tam jest mnóstwo dziwnych miejsc. Można wsiąść w metro i po 45 minutach być na plaży. Tej słynnej, gdzie odbywają się doroczne mistrzostwa świata w jedzeniu hotdogów. Gdzie facet potrafi zjeść 69 hotdogów, ustanawia rekord świata a potem jeszcze dostaje 10.000 dolarów. To jest mega wydarzenie, wokół zbierają się kibice a wszystko transmitują liczne stacje telewizyjne. Z ciekawości tam poszedłem i zamówiłem sobie tego konkursowego hotdoga, zastanawiałem się, czym właściwie różni się od naszych, dostępnych na każdej stacji benzynowej. Otóż: gorzej wyglądał, ale cóż, smakował po amerykańsku. Ale ta dziwność Nowego Yorku naprawdę przyciąga. W tym roku, na wrześniowym pobycie się nie kończy! W listopadzie odbędzie się maraton, na który jedziemy całym kabaretem: koledzy będą uczestniczyć w biegach towarzyszących, a ja zamierzam przebiec całą trasę.
Ile to kilometrów?
Robert: 42! To już będzie moja druga przygoda z maratonem. I nie mogę tego zrobić jak za pierwszym razem, kiedy po prostu pobiegłem maraton, bo mi się wydawało, że po przeczytaniu książki “Urodzeni biegacze” i kilku treningach jestem w stanie to zrobić… W Poznaniu udało mi się ukończyć dystans, ale okupiłem to okropnym bólem. To prawdziwy cud, że nic mi się wtedy nie stało. Teraz już wiem, jaki to wysiłek, i że trzeba poważnie podejść do sprawy. Sukcesywnie się przygotowuję – mam specjalną dietę, jem małe porcje w regularnych odstępach czasu, dobieram do posiłków warzywa i owoce. Dużo spaceruję, sporo biegam i czytam specjalistyczną literaturę. Wszyscy maratończycy opowiadają amatorom takim jak ja, że po 30 kilometrze człowiek napotyka ścianę – ból jest ogromny, brakuje paliwa, człowiek się zniechęca, przestaje biec… Mnie to już spotkało i wiem jedno: trochę się boję. Mimo wszystko chcę pobiec tak, by maraton był przyjemnością a nie walką o życie. Dam radę!
Jesteście takimi wesołymi nomadami?
Robert: Ja zawsze mówiłem, że to jest największe szczęście, jakie nas spotkało, że dzięki naszej pracy możemy zwiedzić pół świata. Dostajemy zaproszenia do krajów, w których jeszcze nigdy nie byliśmy, jak np. Islandia (gdzie stawimy się pod koniec roku). Gdyby nie kabaret, nie poznalibyśmy wielu miejsc, nie mieli tak wspaniałych przeżyć. Bo wszędzie są fajni ludzie, którzy potrzebują rozrywki. A naszą rolą jest się do nich dostać…
Adriana Siess