„Więc żyję sobie i mieszkam z fragmentem tego mojego świata na nodze, z plejadą postaci skomplikowanych i wyrazistych, dobranych tak, że odnajduję cząstkę siebie w cechach każdej z nich”. W rozmowie z Laurą Kempińską, o swoich tatuażach i ich znaczeniu opowiada Marcin Szczurkiewicz, z Kabaretu  Skeczów Męczących. 

Marcin Szczurkiewicz, archiwum prywatne

Laura Kempińska  –  Tatuaże często kojarzone są z okresem buntu? A jak było w Twoim przypadku? Zrobione pod wpływem emocji czy planowane i dojrzałe?

Marcin Szczurkiewicz – Wszystkie obecne jak najbardziej planowane. W moim, coraz bardziej zaawansowanym wieku, nie widzę już miejsca dla młodzieńczego buntu, choć tatuowanie faktycznie jest czymś,  co dostarcza niesamowitej dozy adrenaliny i nieopisanego, alternatywnego zadowolenia. Chociaż, gdybym miał cofnąć się w czasie do pierwszego tatuażu, to faktycznie była to jakaś forma buntu. Mając 16 lat, człowiek najprawdopodobniej musi się buntować, choć sam zwykle nie do końca wie po co i przeciwko czemu. Motywacje mogą być różnorakie. Bunt przeciwko wyobrażeniu rodziców o tobie i twoim posłuszeństwie, czy chęć udowodnienia sobie braku strachu przed bólem, czy po prostu chęć zrobienia na przekór wszystkim dookoła mówiącym, że to niebezpieczne i na starość będzie źle wyglądało. Ja wiem jedno. Mój bunt te 20 lat temu był na tyle skromny, że zrobiłem taki tatuaż, który z łatwością chował się pod skarpetką, żeby mama się nie pogniewała (śmiech).

Tatuaż, który chowa się pod skarpetką, mów dalej proszę! Co to za tatuaż?

Na prawej kostce zrobiłem sobie uśmiechniętą czaszkę. Jakiś czas później dorobiłem do niej opaskę dookoła nogi. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że pomimo ich prostoty i braku głębszej refleksji nad ich umieszczeniem, bardzo je lubiłem.

Lubiłem?

 Czasu przeszłego używam, gdyż nie ma po nich już śladu na moim ciele. Zostały przykryte nowymi, nieco lepszymi produkcjami.

Marcin Szczurkiewicz, archiwum prywatne

Żałujesz, że je zrobiłeś?
Nic a nic. Gdyby nie one, te pierwsze, nie miałbym powodu by wytłumaczyć żonie, że muszę zrobić nowe, by przykryć te starsze. Do dziś pamiętam dzień, kiedy wróciłem do domu po pierwszej sesji nowego, dużego tatuażu na nodze, który miał być tylko „malutkim” coverem i moją żonę oglądającą go i mówiącą „No… troszkę Ci się wyjechało za daleko” (śmiech).

A historia, one zawsze mają jakąś historie. Opowiesz mi swoją?
Kocham komiksy i tatuaże, więc to nie mogło skończyć się inaczej. Kolekcjonuje komiksy z całego świata, mam pierwsze polskie wydania większości znanych serii o superbohaterach. Ściągam nawet kolekcjonerskie figurki bohaterów z różnych rejonów globu. To pasja, która towarzyszy mi przez całe życie i nic nie wskazuje na to, by miała się ku końcowi. Wręcz przeciwnie, mam dwóch synów i zamierzam z pełną premedytacją zaszczepić w nich miłość do świata komiksu i wyobraźni. Więc żyję sobie i mieszkam z fragmentem tego mojego świata na nodze, z plejadą postaci skomplikowanych i wyrazistych, dobranych tak, że odnajduję cząstkę siebie w cechach każdej z nich. Każda to odrębna historia, inne myśli i wspomnienia. Lubimy się. To ważne, w końcu jesteśmy na siebie skazani do końca życia. 

Marcin Szczurkiewicz, archiwum prywatne

Czyli kwestia bardziej emocjonalna niż estetyczna?

Zdecydowanie emocjonalna. Estetyka w przypadku tatuaży jest kwestią indywidualną. Wychodzę z założenia, że gdyby wszystkim podobało się to samo, to byłoby strasznie nudno.

Będą następne?

Wszystko, co sobie zaplanowałem zostało już na mnie namalowane…, ale jeszcze zobaczymy (śmiech).

 

Marcin Szczurkiewicz, archiwum prywatne

Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę Ci wszystkiego dobrego. Sukcesów z KSM i oczywiście, kolejnych figurek z komiksów! 

Dziękuję ślicznie, i na koniec, z całego serducha życzę każdemu odnalezienia swojej prywatnej, unikalnej, wewnętrznej super mocy – uwierzcie, każdy z Nas ją posiada.

 

Laura Kempińska