„Pienze wspominam z największym sentymentem i zawsze jak jestem we Włoszech, to kończę tam wycieczkę. I jest to miejscowość, chyba właściwie jedyna, gdzie mógłbym mieszkać poza Polską”. O miłości do Włoch rozmawiamy z Mikołajem Cieślakiem, członkiem Kabaretu Moralnego Niepokoju.
Najprostsze i zarazem najtrudniejszego pytanie: dlaczego to Włochy są najbliższe Twojemu sercu?
Długo opierałem się, jednak Włochy są moim numerem jeden. Nie jest to jednak oryginalne, masa ludzi lubi ten rejon. Pierwszy raz byłem tam w 2007 roku, potem dosyć często jeździłem do Włoch na wakacje. Od tego rozpoczęła się moja pasja, zaczęło mi się tam coraz bardziej podobać. I nie tylko dlatego, że jest tam cieplej, mają dobre wino i jedzenie. Ale też przez klimat miejsc w których byłem, przez estetyczne doznania, które we Włoszech są naprawdę niesamowite. Przez pewien typ ludzi, którzy ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami po prostu mi odpowiadają.
Który rejon Włoch przypadł Ci szczególnie do gustu?
Byłem w wielu miejscach we Włoszech. I na północy, i w centrum i południu, czyli Sycylia, Sardynia, Kalabria, Apulia. Tak naprawdę ciężko mi wybrać jeden ulubiony rejon. Jednak mam pewne ulubione miejsce we Włoszech. To miejscowość Pienza. Niewielkie miasteczko w Toskanii, niedaleko Moltepulciano czy Sienny. Stamtąd pochodził pewien Papież, który chciał uczynić z tego miasta drugą Florencję. Pienza jest niesamowicie kameralna, z cudownym widokiem na dolinę. Miejscowość ta nie jest znana. Byłem tam po raz pierwszy przypadkowo. I od razu zakochałem się w niej. Teraz okazuje się, że ciągle tę Pienze wspominam i zawsze, jak jestem we Włoszech, to kończę tam wycieczkę. I jest to miejscowość, chyba właściwie jedyna, gdzie mógłbym mieszkać poza Polską.
Stereotypowo oceniając, Włosi to naród szczęśliwy, gościnny jednocześnie hałaśliwy. Takie są też Twoje odczucia?
Tak. Chociaż Włosi są bardzo różnorodni. W pewnym typie zachowania, czyli żywiołowości, spontaniczności, ekspresji, mówienia całym ciałem te stereotypy się pokrywają. Jednak nie wszyscy wiedzą i dostrzegają duże animozje między Włochami z północy, a Włochami z Południa.
To samo mamy w Hiszpanii.
Dokładnie. Odbieramy to jako jeden monolit, a jest zupełnie inaczej. Jest to kraj bardzo sławiący swoje różnice w poszczególnych regionach. Ja też po to uczę się języka włoskiego, aby być bliżej Włoch. Dostrzegam pewnego rodzaju bliskość emocjonalną z moim charakterem. Z temperamentem Polaków w ogóle. Jesteśmy spontaniczni, szczerzy, może troszkę zakompleksieni, ale jednocześnie z poczuciem dumy. Myślę że z Włochami jest podobnie, ale z drugiej strony są bałaganiarscy, nie do końca dobrze zorganizowani, czasem zbyt żywiołowi. Także w niektórych elementach polskiej natury czuję, że jest nam bliżej do Południa, niż na przykład do Niemiec. Chociaż Polska jest krajem, który jest bardzo osobny. Jesteśmy pomiędzy wschodem a zachodem, między południem a północą, pomiędzy Niemcami a Rosją. Polska jest takim miejscem, które wiele rzeczy łączy ze sobą. Ja akurat odczuwam tę bliskość do południa.
Wspomniałeś, że uczysz się języka włoskiego, aby być bliżej Włoch. Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z tym językiem?
Uczę się już 1,5 roku, a zaczęło się od pewnego spektaklu, który zrobiłem z Robertem Talarczykiem – reżyserem i dyrektorem Teatru Śląskiego. Spektakl nazywa się „ Quasi paradiso. Prawie-raj” . Graliśmy go we Włoszech, w Turynie, w mieszanej, polsko-włoskiej obsadzie. W tym spektaklu częściowo mówiłem po polsku, częściowo po włosku. Oczywiście mówiłem zdaniami, których nauczyłem się na pamięć. I zaczęło mi to w pewnym momencie przeszkadzać. Ludzie których tam poznałem, zapoznali mnie z koleżanką, która wykłada na uniwersytecie tutaj w Warszawie. Znajomość okazała się być świetną szansą na naukę języka włoskiego, którą zresztą wykorzystałem. Były to spotkania skupiające się na konwersacji i pewnym momencie brakowało mi skrupulatnej nauki gramatyki, która jest niezbędna. Zapisałem się na regularny kurs do Instytutu Włoskiego. Tam z kolei zaczął mi przeszkadzać fakt, że były to jedynie dwie godziny w tygodniu. Wychodząc z zajęć znowu mówiłem po polsku. Zdecydowałem się więc na kurs w Bolonii, dokąd jeżdżę co jakiś czas. Tam już nie ma zlituj (śmiech). Zajęcia odbywają się od 9.00 do 14.00, przerwa, i kolejne 3 godziny. Wychodząc z zajęć mówi się po włosku. To jest „hardcore”, ale dzięki temu mówię non stop, i w pewnym momencie już nie zastanawiam się, gdzie robię błąd. Tylko po prostu mówię. Idę po kawę, gdzie jestem 200 klientem tego dnia, obsługa mówi szybko, niedbale i dopiero wtedy, w ogniu walki, znajomość języka weryfikuje się. Jest to najlepszy sposób nauki. Przełamanie tej bariery obawy jest kluczowe.
Jesteś także miłośnikiem włoskiej kuchni?
Tak. Włoskie dania są proste, a w tej prostocie jest ich ogromna siła. Muszą być perfekcyjne i precyzyjnie przyrządzone. Odpowiednia oliwa, czosnek, peperoni, szynka parmeńska, dobrze ugotowany makaron i mamy pyszne danie. Sam bardzo dużo gotuję, ale na przykład przygotowanie sosu bolognese nie jest już takie proste. Gdy jestem we Włoszech staram się nie korzystać z rad TripAdvisora, natomiast zdać się na to, co polecają lokalni mieszkańcy. W miejscowości Lecce, na południu Włoch, w domowo prowadzonej knajpie jadłem przegenialne danie które zapadło mi szczególnie w pamięć: część makaronu była ugotowana al dente, część chrupiąca, uprzednio usmażona w oliwie, było to ze sobą pomieszane. Kapitalny mix konsystencji, smaku. Pamiętam ten smak i nie jestem w stanie tego odtworzyć. To jest już “wyższa szkoła jazdy” (śmiech).
Sam sobie organizujesz wycieczki?
Raz korzystałem z opcji all inclusive, jednak kompletnie mnie to nie kręci. Byliśmy z kabaretem w Cancun, w Meksyku. Brzmi świetnie, jednak na miejscu ośrodek nie różnił się niczym od tego z Hiszpanii, Egiptu czy Malty: basen, plaża, palmy, morze lub ocena. Wszystko jest zunifikowane. Jest zdecydowanie ciekawiej, jeżeli się samemu organizuje wyjazd. Sam wybieram hotel, restauracje czy miejsca, które chce zwiedzić.
Czyli raczej jesteś typem podróżnika?
Staram się być bardziej podróżnikiem, niż turystą. Ale podróżnikiem też bym siebie nie nazwał. To jest coś pomiędzy. Podróżnik mi się kojarzy z kimś, kto bierze plecak i jedzie do Wenezueli. Ja biorę plecak i jadę do Bolonii. Nie byłem nigdy w Ameryce Południowej. Akurat na taki wypad trzeba mieć jednak więcej czasu, około 3 tygodni pewnie. A co będzie jeśli mi się tam spodoba? Na razie nie będę ryzykował (śmiech).
Życzę udanych podróży i szczęśliwych powrotów!
Dziękuję!
red.