Z Samborem Czarnotą udało nam się spotkać tuż po spektaklu “ZUS czyli Zalotny Uśmiech Słonia”. To komedia pomyłek, z dużą dawką czarnego humoru i wątkiem miłosnym w tle, gdzie główną rolę gra nasz rozmówca. W szczerej i szybkiej rozmowie z Samaborem Czarnotą rozmawiamy o ZUS’ie, ulubionych komediach i optymizmie.
Świetnie przedstawienie. Gratulację! Ludzie reagowali bardzo żywiołowo i wyszli z teatru nieobojętni. Czyżby dostrzegli w zachowaniach postaci przez Ciebie odgrywanej cząstkę samego siebie?
Zawsze ocenę pozostawiam widzom. Ludzie lubią się śmiać, a śmiejąc się w teatrze czują się bezpieczni, jednak tylko do momentu, kiedy spojrzy się im w oczy. W tym przedstawieniu mówię zupełnie na poważnie: „owszem wygłupialiśmy się, pokazywałem w jaki sposób można oszukać państwo, tak jak państwo często oszukuje nas”, ale dlaczego tak zrobiłem? Dlatego, że nie mogłem znaleźć normalnej pracy, więc sięgnąłem po takie, a nie inne środki. Żeby godnie żyć. Publiczność przekłada to na swoje życie. Trzeba uwierzyć, że ludzie też tak funkcjonują i są takimi bardzo indywidualnymi jednostkami. Spektakl za chwilę będzie grany po raz setny, zawsze przy pełnej widowni. Serce rośnie! Robimy coś dla ludzi. Bez widowni nie ma aktorów, nie ma teatru. My robimy teatr przede wszystkim dla widza. A w drugiej kolejności dla siebie. Trzeba o tym pamiętać.
Śmiejecie się niejako z systemu państwa?
Śmiejemy się z siebie przede wszystkim. My jesteśmy obywatelami tego państwa. Nasz kraj jest krajem dość specyficznym jeśli chodzi o różne zależności, absurdy w organizacjach państwowych.
Myślisz, że istnieje poczucie humoru, które możemy przypisać polskiemu widzowi?
Każdy z nas jest inny. Mamy poczucie humoru, choć nie zawsze. Ale wierzę w to, że poczucie humoru i dystans do życia, na ile da się go złapać, zawsze nam pomaga. Łatwiej nam się żyje. I namawiałbym wszystkich do tego i siebie też namawiam, żeby czasem puścić oko do samego siebie i uśmiechnąć się.
Optymizm jako lekarstwo na szarą rzeczywistość?
Absolutnie.
Czarne poczucie humoru to jest ten rodzaj humoru, który lubisz na co dzień?
Lubię. Generalnie bardzo lubię się śmiać. Uwielbiam poczucie humoru, a czarne poczucie humoru jest mi szczególnie bliskie. Jednak lubię jak miesza się to często w żartach absurdu, pomyłki, czyli tak jak skonstruowane jest de facto nasze życie.
Czytałam ostatnio wywiad z Billem Murrayem, opowiadał on o swojej filozofii, podkreślając dystans jaki odczuwa do siebie, do świata i do ról przez siebie stworzonych. Dystans do wszystkiego pozwala mu utrzymać neutralny komentarz. A jaka jest Twoja recepta na granie postaci komediowych?
Staram się zawsze podchodzić do tematu czy do materiału tak, aby go najpierw przepuścić przez siebie, przez swoją wrażliwość, przez to jakim jestem człowiekiem. Do tego dochodzą możliwości warsztatowe. Dobra komedia to jest matematyka. Trzeba na to zapracować. Nie można za wszelką cenę wywołać uśmiechu czy zmuszać do śmiechu. Trzeba czasami odpuścić. Dać ludziom “wpuścić powietrza”. Widz sam musi zorientować się kto z kim, po co i dlaczego. Nie możemy wymuszać śmiechu, natomiast “dyrygować” nim. Mieć świadomość nad tymi środkami, umiejętnie poruszać takimi niewidzialnymi “sznureczkami”. Robi to po mistrzowsku pani Krystyna Janda. Pociąga za te “sznureczki”: tu będą płakać, tu będą się śmiać, tu będzie pauza, a tu brawa. Bill Murray ma jeszcze coś innego. Posiada silną autoironię. Uważam, że wiele ról, nawet komediowych, powinno się grać zupełnie na poważnie. I ten absurd sytuacyjny, absurd językowy ma tak zagrać, żeby był śmieszny dla widza. Nie mam aż takiej vis comici, jaką ma na przykład Pan Krzysztof Kowalewski, który wystarczy że powie jedno słowo i wszyscy umierają ze śmiechu.
Na co dzień jesteś pogodną osobą. Optymistycznie podchodzisz do życia?
Staram się. Ale nie jestem chodzącą euforią. Jestem człowiekiem energetycznym i staram się znajdować, może nie we wszystkim, ale w większości rzeczy które robię, pozytywny wydźwięk
Nie dopada Cię chandra, rutyna?
Rutyna mnie nie dopada. Chandra czasami. Ale u mnie chandra jest dość szybka. Nie jest długoterminowa. Zmienia się nawet w przeciągu pół godziny. To jest czas, kiedy nad czymś się zamyślę, zastanowię, zadam sobie za dużo niepotrzebnych pytań, które niczemu nie służą. Ale chyba tylko po to, żeby później uśmiechnąć się do samego siebie. Pamiętam myśl jednego z moich autorytetów, mentorów z czasów studiów na wydziale aktorskim w Łodzi, Pana Bronisława Wrocławskiego, z którym później miałem przyjemność grać w teatrze im. Stefana Jaracza. Na próbach pytałem go często czy dane przedstawienie się uda, on odpowiadał: “Nie uda się. To do dupy wszystko jest. Na pewno się nie uda”, no więc pytałem dalej: “ Jak to się nie uda?”, on odpowiadał: “Jak jest do dupy to zawsze jest się z czego podnieść”. Oczywiście mówił to pół żartem, pół serio, dodając “przecież po każdej burzy zawsze wychodzi słońce”.
Nie dałeś się rutynie i nie wpadłeś nigdy w marazm?
Owszem, zadaje sobie pytania. Ale póki co, mam radość z tego co robię i dodatkowo daję tę radość innym. Dzięki losowi, mam to szczęście, że występuję w różnych miejscach w Polsce, gram w różnych teatrach i w różnym repertuarze. Spotykam się z różnymi ludźmi. To jest cudowne i dzięki temu nie mam tej rutyny. Występuję w Łodzi, w Warszawie, w Częstochowie, we Wrocławiu, przez to unikam rutyny o którą pytałaś. Kiedy na 25 lat teatru “Scena Prezentacje” graliśmy przedstawienie “W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta, zapytałem Pana Zbigniewa Zapasiewicza, czy się denerwuje i czy po tylu zagranych przedstawieniach odczuwa jakikolwiek stres. Odpowiedział mi, że im jest się starszym, tym bardziej jest to odczuwalne. Posiada się wtedy większą świadomość tego wszystkiego. Zgodzę się z tym. Im jestem starszy, tym bardziej to odczuwam. Staram się, aby każde przedstawienie było tym pierwszym, mimo że jest to na przykład setne przedstawienie. Jednak jeśli czujesz, że jesteś tylko maszynką do grania, robisz to bo musisz, bez radości, w tak zwanej rutynie, to jest to pierwszy powód żeby wycofać się z zawodu. Oczywiście jest to metafora i nie traktuję tego dosłownie.
To się tyczy każdego zawodu?
Oczywiście.
A jak się relaksujesz?
Relaksuję się teraz. Jestem po przedstawieniu, które się udało. Widać, że ludzie są szczęśliwi i uśmiechnięci, spędzić fajny wieczór. Ja nie potrzebuję dużo odreagowywać. Oczywiście są przedstawienia cięższe, dramatyczne, do których trzeba podejść bardziej emocjonalnie. Ale jest to zawód warsztatowy, poparty wrażliwością i talentem. Mamy te swoje umiejętności, te “szuflady” z których możemy sobie coś wyciągnąć. Teatr to teatr, życie to życie. Staram się nie grać nikogo poza scena. Ale co do relaksu, to nie będę oryginalny. Spędzam czas z ludźmi z którymi lubię spędzać czas. Czasami z sobą samym. Pod tym względem jestem bardzo przeciętnym człowiekiem.
W których rolach czujesz się najlepiej? Teatralnych, serialowych czy filmowych?
Każda forma jest inna. Każda jest ciekawa. To tylko kwestia podejścia. Teatr na pewno jest ostoją. Do teatru się przynależy. Jest to miejsce rozwoju. Jestem głodny i ciekawy nowych doświadczeń, dlatego łączę te trzy formy. Wolę “spaść z wysokiego konia”, ale mieć satysfakcję, że spróbowałem i później wiedzieć jak to smakuje. Ja nie jestem typem “cykora”. Ryzyko jest zawsze kręcące w tym wszystkim.
Oglądasz seriale?
Nie za dużo oglądam telewizji w ogóle. Oglądałem na przykład Downtown Abbey czy absurdalny Breaking bad. Pamiętasz, tę scenę z przekazywaniem poduszki, scenę z serialu Breaking Bad? Główny bohater wyznał, że jest chory na raka, jednak w tamtej sytuacji wszyscy bardziej płakali nad nim, niż on sam! Mówił do nich, że to właśnie oni powinni go wspierać, a nie on ich! Jest to serial tragikomiczny i nieprzewidywalny, dlatego przykuł moją uwagę. Lubię też, jak jest śmiech przez łzy. Lubię komedie romantyczne. Moją ukochaną jest Love actually, która miesza wszystko. Jest wzruszająca, przezabawna, sentymentalna. Notting hill – także mój klimat. Meg Ryan we wczesnych filmach. Lubię, jak filmy nie są banalne. To może być prosta historia, ale niebanalna.
I tego właśnie Ci życzę, prostych lecz niebanalnych historii w życiu.
Nie dziękuję, żeby nie zapeszać (śmiech).